Wielkie Jeziora Mazurskie. Wstęp do historii i pochodzenie nazwy jeziora Niegocin
Zarys wstępu do szkicu draftu opracowania szkieletowego konspektu pierwszej części przypowieści o historii mazurskich jezior, ze szczególnym uwzględnieniem etymologii nazwy jeziora Niegocin.
Pod wpływem wiosennej mazurskiej pogody i diety drożdżówkowej przez Adama Kowalskiego z kursmazury.com, dla dobra ludzkości i pamięci pokoleń, w oparciu o kontekst historyczny i motywy ludowe spisane.
Wiele osób przyjeżdżających do nas na kursy motorowodne i obozy żeglarskie, stykających się oczami, uszami bądź też innymi częściami ciała z mazurskimi jeziorami zastanawia się skąd się wzięły ich nazwy i zadaje nam o nie pytania. Uruchamiamy więc w ramach uprawianego przez nas procederu czynienia dobra ludzkości, nowy cykl artykułów i filmów, w którym zaprezentujemy jedynie słuszne informacje na temat pochodzenia mazurskiego nazewnictwa.
Zaznaczam na wstępie, że większość wiedzy jaką zaprezentujemy stanowi efekt naszych badań i dociekań oraz pochodzi ze źródeł ogólnie niedostępnych, a całość materiału kierowana jest wyłącznie do osób inteligentnych.
Więc jak ktoś nie zrozumie, a wyszukiwarka internetowa mu nie pomoże, reklamacje może składać do pana Darwina na adres: 20 Deans Yd, Westminster, London SW1P 3PA, Wielka Brytania.
Na pierwszy ogień, warsztat i tapetę bierzemy największe jezioro, do którego przylega miasto Giżycko, mianowicie Niegocin.
Ale najpierw kilka słów tytułem wstępu do zarysu kontekstu historycznego.
Pewien czas po tym jak źli ludzie skończyli ubijać kamieniami ostatniego dinozaura, klimat za karę że mu ktoś ingeruje w menażerię postanowił się ochłodzić i na tereny dzisiejszych Mazur przywędrował sobie ze Skandynawii imigrancki lodowiec.
Żeby to był chociaż lodowiec o smaku truskawkowym albo kokosowym ewentualnie marakuji, ale nie. To był zwykły ordynarny lodowiec z wody z kranu. I prawdopodobnie, komety jakiejś albo asteroidy. Kompletnie bez smaku. A także taktu i polotu. Za to oziębły niczym stosunki austriacko-rosyjskie po Wojnie Krymskiej, li też spojrzenie pani z dziekanatu jak się przyniesie dzień po terminie indeks po wpis.
Może nieco mniej morderczy niż to spojrzenie.
Tak, czy siak, lodowiec nawet nie pytając grzecznościowo, czy ma się jakiś problem, brutalnie przerwał radosny melanż egzystencjalny dotychczasowych mieszkańców tych ziem, wrył się w nie głęboko i położył na nich swój jęzor. Potem go trochę zabrał, potem znów położył, a na końcu mu się znudziło leżeć na tutejszych ugorach i postanowił się przenieść na północ, za Bałtyk i pozostać tam na trochę, gdyż w Skandynawii, jak każdy wie, jest wysoki socjal. No i można się pobawić z fiordami, a wiadomo, że nie każda morda pasuje do fiorda.
No i jak sobie ten lodowiec poszedł, to zostawił tu dziury w ziemi, a te zapełniła woda z jego roztopienia, deszczy oraz lokalnych rzek. I pęcherza jednego odzianego w skóry faceta, który akurat nie zdążył do toalety i musiał skorzystać z miejscówki pod drzewkiem. Ale o nim kroniki nie za wiele wspominają. W zasadzie, wcale. Za to ubarwia on nieco w formie wymarłego didaskalium monotonność tej opowieści.
I w ten, mniej więcej, sposób powstały mazurskie jeziora. W jednym z kolejnych opracowań może poświęcę temu zagadnieniu więcej.
A teraz wracamy pod Giżycko, które nazywa się w interesującym nas okresie, Loetzen i którego mieszkańcy moczą sobie nogi w jeziorze oganiając się przed plagą komarów, muszek i prusaków. Legenda głosi, że jezioro nazywało się Levensee, a nogi, do tego końskie, moczyli w nim naonczas Krzyżacy świeżo przybyli na te ziemie w ramach unijnego programu turystycznego Drang nach Osten. Ponieważ ówcześnie ziemie mazurskie były ziemiami pruskimi i w rozumieniu miłujących pokój i kulturę germańskich oprawców nie były zbytnio ubogacone kulturowo, postanowili oni wprowadzić tu nieco atrakcji turystycznych dla przyszłych pokoleń i nabudować gotyckich zamków, żeby potem było co adaptować na hotele. Żeby mieli gdzie mieszkać chętni na kursy żeglarskie i motorowodne.
To się nazywa planowanie urbanistyczne na przyszłość, nie?
Budowa sieci zamków to nie bezglutenowa kaszka z mleczkiem sojowym i każdy kto grał w gry wie, że wiąże się zazwyczaj z koniecznością wprowadzenia zamordyzmu i poddania miejscowej, rdzennej ludności autochtonicznej, przymusowi pracy przymusowej oraz łożenia danin wszelakich na rzecz miłościwie ich wyzyskującego. Krzyżacy świetnie sobie radzili w te klocki ogarniając temat na levelu master i wkrótce ludność podbitych przez nich ziem mogła się przekonać o pełnym profesjonalizmie i najwyższej szkole zamordyzmu jakie Krzyżacy sobą reprezentowali.
Otóż, podczas jednej z burz mózgów, gdy omawiano wyznaczony przez krzyżackiego Obersturmbanngrossmeisterfuhrera projekt, jakim było zebranie kasy na zamki i trzeba było tyrać na asapie, bo zbliżał się dedlajn i chłopaki musieli zrobić czelendż, żeby nie było fakapu, który groził wysłaniem z milutkich mazurskich lasów wprost pod zalane krwią mury Konstantynopola w charakterze machającego radośnie przerośniętym scyzorykiem uczestnika którejś tam kolejnej edycji modnej ówcześnie masowej rozrywki pod tytułem „gwiazdy walczą na krucjacie”, wpadnięto na typowo niemiecki pomysł, że trzeba miejscową ludność opodatkować, a to najlepiej zrobić ustalając sobie monopol na mielenie zboża. A na łamimonopolistów nałożyć daninę solidarnościową w postaci kary śmierci i przejścia ich majątku na rzecz skarbu państwa .
Tak narodził się krzyżacki program „mąka+”. Polegał na tym, że biorące w nim spontanicznie pod groźbą dekapitacji i przepadku mienia udział, społeczeństwo lokalnych Prusów w zamian za to, że kupowało mąkę od Krzyżaków, mogło uprawiać na swoich poletkach zboże, które potem nosiło Krzyżakom do zmielenia i odkupowało w postaci mąki. Słupki sondaży zakonu poszybowały w górę, a miejscowa ludność cieszyła się, że ktoś wreszcie im coś daje, bo wcześniej musiała katorżniczo tyrać na swoim, a obecnie może pracować na krzyżackim i jeszcze mąkę ma!
Co prawda co jakiś czas pojawiali się malkontenci innego sortu w rodzaju Herkusa Monte i jemu podobnych, którzy próbowali ten prospołeczny ład obalić ale, na szczęście Krzyżacy dysponowali demokratyczną większością i system sprawiedliwości społecznej mógł funkcjonować w sposób niezagrożony.
Ale trzeba było pobudować młyny gdyż najechana ludność takowych nie posiadała i nie dało się jej ich zwyczajnie demokratycznie, odebrać. W tamtych czasach znano, zasadniczo, trzy rodzaje młynów: kieratowy napędzany stworzeniem kopytnym na owies zwanym w niektórych kręgach, koniem, a także wodny i wiatrak. Wiatraki odpadały z racji ukształtowania terenu, który w przeważającej mierze był zalesiony, a w pozostałej zalany bagnami i jeziorami. Państwo krzyżackie nie było jednak na tak wysokim poziomie socjalizmu, żeby stawiać wiatraki w głębokich lasach między drzewami ani nie dostawało wytycznych i dotacji z Brukseli więc wspomniany wariant okazał się niewykonalny.
Odpadały także konne kieraty. A to z takiego powodu, że zakon krzyżacki niósł dobrobyt i kulturę za pomocą mających zakute łby i reszty ciała w zbroje i siedzących na końskich grzbietach facetów machających mieczami. Konie, więc były potrzebne pod krzyżackimi pośladkami. W razie mobilizacji w kamasze szły wszelkie konie, nawet zabierano je z gospodarstw, a gdyby jakąś ich część stanowiły zwierzątka, które większość życia spędziły chodząc w kółko w jedną stronę, mogłoby to nie być najlepiej widziane na polu bitwy.
Wystarczy sobie wyobrazić, co by się stało gdyby pod Grunwaldem różne Jungingeny zamiast pogalopować wprost na wilcze doły i zginąć z honorem jak Sienkiewicz przykazał, podostawały zawrotów głowy i nawymiotowały sobie w te puszki, które miały na łbach, a potem pospadały na ziemię, bo by im konie biegały w kółko jak na jarmarcznej karuzeli. Z kolei po polskiej stronie zabrakłoby liści i trawy, gdyż nie wynaleziono jeszcze papieru toaletowego, a chłopaki od Jagiełły musieliby wracać do obozu zmieniać zanieczyszczone ze śmiechu zbroje. A nie każdy na zmianę miał.
Jak by wtedy wyglądała historia ludzkości? Co by w późniejszych wiekach opowiadano sobie wieczorem przy świecach dla pokrzepienia serc po kolejnym przegranym powstaniu? Jak by wyglądali „Krzyżacy” Sienkiewicza? Czy Brunner zgodziłby się zagrać Jagiełłę? Przecież tego by się na jęz. polskim w szkole nie dało omawiać. Nie można było dopuścić do tak drastycznych strat w historii ludzkości.
Więc, Krzyżacy świadomi zagrożenia oraz przy okazji mający do dyspozycji wodę, postanowili pobudować młyny wodne.
Trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach teren Wielkich Jezior Mazurskich nie wyglądał tak, jak obecnie. Dzisiejszy Niegocin był dwoma jeziorami, Mamry siedmioma, jezioro Szymon było wielkości dzisiejszego Darginu do tego istniało kilka jezior więcej, np. Wąż, po którym obecnie mamy tylko Bagna Nietlickie, a sporą powierzchnię pozostałego terenu zajmowały moczary i wiążące je drobne cieki wodne.
Ponieważ do pustego i Salomon naleje, a niewykorzystane okazje mszczą się jak wykorzystane asystentki, wpadło zakonne bractwo na pomysł pobudowania tam w celu podpiętrzenia niektórych jezior, żeby zwiększyć różnice poziomu wód i uzyskać więcej energii do poruszania kół młyńskich. Przy okazji zatapiając część osad i miejsc kultu lokalnych Prusów, którzy w dużej mierze byli krzyżakosceptyczni, entuzjazm dla chrześcijaństwa przejawiali stosunkowo umiarkowany za to do swojej tradycji przywiązanie wykazywali ogromne. A to niezbyt odpowiadało rycerzom zakonnym, gdyż papież pozwolił im zająć te ziemie pod warunkiem, że odbędzie się to w imię nawracania Prusów na chrześcijaństwo, a komturstwu łożącemu duże kwoty na marketing i SEO przy papieskim tronie czyny ze słowami okazały się niekompatybilne.
Powołano więc gospodarstwo państwowe Wody Krzyżackie, na czele którego stanął komtur Adolf Industrielobermann von Datza. Oficjalne kroniki o nim nie wspominają, gdyż był to osobnik niezbyt inteligentny, nieudolny, kłótliwy i mało kompetentny. Za to ambicje miał ogromne, a Wody Krzyżackie postanowił wykorzystać jako własne, niezależne od władzy cesarza, księstwo, w którym przy pomocy pousadzanych w Cesarskim Ministerstwie Mórz, Jezior i Rzek, kolegów, którzy blokowali zmiany prawne, pokręcą sobie własne lody. Wziął sobie do pomocy niejakiego Markensteina z Weissabhangu oraz kilka niezbyt lotnych sług bez odpowiedniego wykształcenia i zaczął uciskać autochtonów nakładając na nich podatek denny w formie przymusowej opłaty dzierżawnej za grunty zalane wodami według własnego widzimisię swobodnie interpretując prawo cesarskie i papieskie. Za nic miał ustalenia stanowiących je narad, kongresów, a nawet konklawe. Niepokornych publicznie pomawiał, nasyłał im kontrole, a także nakazał swoim pachołkom tworzyć fałszywe dowody na ich rzekomo niezgodną z prawem działalność i pisać na nich donosy do halabardników.
Podpiętrzono więc część jezior budując tamy, między innymi na Węgorapie w Angerburgu, zwanym dzisiaj Węgorzewem oraz na rzece Rhein w mieście o tej samej nazwie, dzisiejszym Rynie. Von Datza i wodnicy krzyżaccy działali zgodnie ze swoim poziomem niekompetencji skorelowanym ściśle z wysokością własnego ego za to niezbyt zgodnie z literą praw. W tym praw fizyki.
Aby mieć jak najwięcej gruntów zalanych wodami, z których mógłby ściągać haracz, kazał von Datza podpiętrzyć poziom wód jak najbardziej.
No i się porobiło!
Legendy głoszą, że jak się towarzystwo rozpędziło w podpiętrzaniu, to poziom wód w mazurskich jeziorach wzrósł aż o osiem metrów!
Mazury zostały zalane w trupa.
I ta świecka tradycja kultywowana jest do dzisiaj przez niektóre osobniki w portowych tawernach.
Ale zejdźmy z marginesu i powróćmy na szerokie wody.
Widząc, co się święci i do jakich strat doprowadzono, ktoś przytomny powiadomił odpowiednie władze i pewnego dnia o 6 nad ranem do mieszkań Markensteina, von Datzy i jego ministerialnych kolegów zapukali agenci Cesarskiego Bractwa Antykorupcyjnego, a minister cesarski zdymisjonował i pod sądem postawił wszystkich osobników, którym po procesie wskazano: kierunek lochy. I musieli te lochy oporządzać do końca swoich dni brodząc w tym, co z loch wypadało, a o czym pisać nie wypada, przy okazji uważając, żeby nie zostać wziętym za lochę przez knura. Co nawet czasem się im udawało.
Cesarz na stanowisko komtura Wód Krzyżackich powołał osobę kompetentną i uczciwą, która doprowadziła do obniżenia poziomu wód w jeziorach do dzisiejszego. Jest on o około 3 metry wyższy niż pierwotny sprzed krzyżacko-hydrologicznych machinacji.
Zmiana poziomu wód spowodowała połączenie się niektórych mniejszych oczek wodnych w większe kompleksy i tak powstały choćby znane we współczesnym kształcie Mamry i dzisiejszy Niegocin.
Niegocin zanim powstał, to go w ogóle nie było. Ale woda już była i uśmiechała się do słoneczka grzywkami fal na powierzchni leżącego na południowym wschodzie jeziora Nebentin oraz połączonego z nim wąskim przesmykiem, większego Levensee, nad którym leżał i kwiczał, szczególnie podczas litewskich najazdów, zamek Loetzen.
Pochylę się teraz nad nazwami wspomnianych akwenów. Tylko nie za bardzo, żebym się nie przewrócił i sobie głupiego ryja nie rozwalił. Otóż, Levensee jako duży obszar wodny kojarzył się z morzem. A że czasy to były mężów pobożnych, wiedzieli oni, że w morzu potwór zwany Lewiatanem pływa, więc wielkie jezioro nazwano od jego imienia. Nebentin było widoczne z zamku jako następne i swoje imię wzięło od niemieckiego słowa „neben” czyli następny. Gdy poziom wód został podniesiony, oba jeziora połączyły się i po przedzielającym je półwyspie została Wyspa Miłości wraz z prowadzącą na nią groblą i wychodzącą w stronę zachodniego brzegu, mielizną, a po strużce jaka łączyła ich wody mamy obecnie przegłębienie idące wzdłuż brzegu przy Strzelcach, którym przebiega farwater, czyli szlak żeglowny. W sensie te takie zielone i czerwone bojki zapaskudzone przez mewy. O nich kiedyś też napiszę. Znaczy, o tych bojkach, nie mewach. Ponieważ mewy są niewarte pisania o nich gdyż paskudzą. Zwłaszcza na te takie bojki czerwone i zielone.
Powstały, wielki akwen nazwano Leventin. Żeby lewiatanowi nie było smutno. I jak się to krzyknie wewnątrz bunkra, żeby echo ładnie powtarzało końcówkę:„tin”, „tin”, „tin”. Że niby dzwoneczek taki. Typowy przykład prusackiego romantyzmu.
Sam Wielki Mistrz Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego, bo tak brzmi pełna nazwa Krzyżaków, Winrych von Kniprode, gdy się dowiedział jakie to jego chłopakom fajne jeziorka się udało pobudować, postanowił zrobić sobie rejs po Mazurach, żeby sobie okolicę poobczajać. Przyjechał, więc na kurs żeglarski przy okazji zrobił też kurs na patent sternika motorowodnego i mając wiedzę i umiejętności wsiadł na jacht i popłynął przez szerokie, mazurskie jeziora zachwycając się pięknem okoliczności przyrody. Szczególnie spodobał mu się obrazek, jaki zobaczył nad brzegiem Leventina. Otóż, gdy płynął po gładkich jak lustro wodach, swoim jachtem typu Bavaria 51 Kreutzritter, w okolicach dzisiejszego Rydzewa, ujrzał jak nad jeziorem siedziała panna i doiła krowę. W wodzie odbijało się odwrotnie.
Ten sielski obrazek tak ujął jego wrażliwe krzyżackie serduszko, że odpłynął w marzeniach i jak się ocknął, okazało się, że jest już z całą ekipą dopłynięty do Gdańska. A tam akurat był Danzig, więc sobie chłopaki trochę potańczyli, a potem wrócili do roboty. Mokrej.
Wspomniany Leventin plumkał sobie radośnie przez całe wieki, urzędujący nad jego brzegami Prusowie w wyniku mieszania się z napływającymi z Rzeszy i Mazowsza osadnikami zamienili się w Mazurów, a Krzyżacy stopniowo ewoluowali w prusaków, którzy z kolei w 1933 roku przepoczwarzyli się w fetyszystów zwanych potocznie nazistami. Fetyszyści owi charakteryzowali się uwielbieniem do przebierania się w czarne mundurki od Hugo Bossa, nosili buty robione przez firmę ewoluującą w późniejszego Adidasa nie nosili okularów przeciwsłonecznych więc aby coś widzieć ciągle musieli zasłaniać sobie oczy wyciągniętą przed siebie prawą ręką dłoń układając w charakterystyczny daszek, a na łby wsadzali sobie metalowe nocniki pod którymi im się gotowało od nienawiści do wszystkich innych ludzi oraz chęci ich obrabowania i wymordowania. I ten milusi ludek rezydował sobie nad Leventinem hajlując radośnie na prawo i lewo aż do stycznia 1945 roku.
Wtedy to wojska Trzeciego Frontu Białoruskiego zajęły miasto Loetzen.
Prasłowiańskie ziemie wróciły do macierzy, Loetzen stało się Łuczanami, a Leventin zrobił się niewygodny niczym przyciasne bryczesy dla ciągle tyjącego na nieustannej gastrofazie choć za kratkami norymberskiego więzienia, byłego premiera Prus Wschodnich, Hermanna Goeringa.
Trzeba było coś z tą nazwą zrobić, bo nie przystawała do nowych, jedynie słusznych czasów.
Jako że ustrój na mazurach zmienił barwę z czarnego na czerwoną, a socjalizm narodowy został zmieniony na socjalizm międzynarodowy, wystąpiła konieczność zmiany nazw geograficznych.
Powołano lokalną Wysoką Ludową Robotniczo-Chłopską Komisję Weryfikacji Nazw Geograficznych.
Jednym z zadań owej komisji było wynajdowanie konotacji historycznych z nowymi właścicielami nieruchomości i podpinanie nowego nazewnictwa pod nie. Alternatywę stanowiło nawiązanie do bohaterów niedawnych walk, oczywiście tych po jedynie słusznej stronie. Ale w tym tkwił sęk, że żadnych specjalnych walk o Loetzen nie toczono, a i w najbliższej okolicy niemiecki fetyszysta niespecjalnie opór stawiał w większości podając tyły i zostawiając jedynie okopy i masę garnków Kocha. Ale pustych, więc nie wiadomo, czy naprawdę kocha, czy tylko udaje, żeby wykorzystać.
Towarzysze komisarze występowali w liczbie trzech. Przewodniczącym komisji był rezydujący w budynku dawnego szpitala, niejaki Izydor Buńbuła pełniący też funkcję komisarza politycznego miasta, a członkami komisji działającymi w terenie, dwaj funkcjonariusze młodzieżówki komunistycznej, bracia: Bolesław Cep oraz Jan Głąb. Obaj, co prawda nie byli specjalnie inteligentni ani wykształceni, nie licząc oczywiście kursów ideologicznych, ale nadrabiali zaangażowaniem, a w tamtych trudnych czasach to się bardzo liczyło. Zupełnie tak samo jak obecnie. Młodzieżowcy przeczesywali, więc tereny nad Lewentinem całymi dniami od rana do nocy poszukując właściwego tropu. Aż trop się znalazł. W sumie, to trup. Ale właściwy. Właściwy trup na właściwym miejscu, można by rzec. A konkretnie, znaleźli oni w Łuczanach ślady pradawnego plemienia Gotów!
W tamtych trudnych dniach przybył bowiem do Łuczan nie byle kto. Dwukrotny Bohater Związku Radzieckiego, Kawaler Orderu Lenina, Czerwonej Gwiazdy oraz Wielkiej Wojny Ojczyźnianej (pośmiertnie), zasłużony w walkach z reakcyjnym podziemiem w rejonie Wilna i Lwowa oraz z dezerterami spod Stalingradu, pułkownik wojsk NKWD, Towarzysz Aaron Chaimowicz Kałmanawardze.
Bohater przybył w te strony w celu zorganizowania oddziału do walki z reakcyjnym podziemiem, które występowało w okolicach zbrojnie i utrudniało wprowadzanie na świeżo pozyskanych ziemiach odzyskanych, władzy ludowej.
Jako że był to jeszcze okres zimowy, wszędzie leżał śnieg, a punkt rekrutacyjny nowej jednostki specjalnej musiał znajdować się na widoku, żeby potencjalni kandydaci mogli go zobaczyć. Choć przede wszystkim, żeby towarzysz pułkownik mógł zobaczyć kandydatów. I wybrać, gdyż wiedziony robotniczo-chłopską ludoworewolucyjną intuicją opartą o dotychczasowe jakże bogate doświadczenia, miał przeświadczenie, że ochotników trzeba będzie wyłapywać starymi, dobrymi enkawudowskimi metodami. A w tych był mistrzem. Zwłaszcza, że do pomocy miał drużynę dryblasów o pooranych bliznami facjatach uświadamiających postronnym, że mają do czynienia z bezwzględnymi kryminalistami i prezentujących wszem i wobec z dumą swoje pepesze, które stanowiły jeden z głównych argumentów w procesie rekrutacji. Drugim była groźba wysłania całej rodziny ochotnika do obozów Gułagu nad Morzem Białym. Każdego członka rodziny osobno do innego. Stuprocentowo skuteczne metody pozyskiwania chętnych.
Ulokował, więc swój posterunek w postaci biurka i krzesła na dworze, pod budynkiem kolejowego dworca głównego nie zważając na chłód i przeciwności losu w postaci dziury w rynnie tuż nad biurkiem, z której odmierzając czas, kapały z rzadka krople wody z roztapiającego się na dachu budynku, śniegu. Tak czatował na przyjeżdżające pociągi wiozące żołnierzy.
Jako że czekanie się dłużyło, pociągi nie przyjeżdżały, gdyż okoliczne tory pojechały do ZSRR czym się specjalnie nie chwalono, więc mało kto o tym wiedział, towarzysz pułkownik i jego urkowie dokonywali standardowych dla NKWD czynów ludowo-wyzwoleńczych wlewając w swoje gardła kolejne porcje spirytusu z baniek, które wcześniej zarekwirowali w jednym z budynków.
Jak na prawdziwego czynownika bezpieki przystało, bohater co jakiś czas wypisywał rewolucyjne hasła na śniegu. Właściwym dla siebie, żółtym kolorem. Bo służba służbą ale fizjologia też ma swoje prawa.
A pęcherz nie więzień polityczny i długo nie wytrzyma.
Tak się jednak nieszczęśliwie dla towarzysza pułkownika złożyło, że organizm jego owego dnia wyczerpał resurs. Niewątpliwy wpływ na to miał fakt, że zarekwirowany spirytus był poniemiecki, techniczny i w dodatku metylowy. Urkowie nie pozostali w tyle i przenieśli się za sprawą poniemieckiej broni chemiczno-trunkowej na łono Włodzimierza Ilicza wraz ze swoim dowódcą.
Jednakowoż towarzysz Kałmanawardze zanim dokonując żywota upadł swoją szczerą, enkawudowską twarzą w mokry śnieg, popełnił ostatni bohaterski czyn wypisując właściwym sobie narządem na śniegu hasło „Wsiegda gotow!” Co po polsku oznacza „zawsze gotów!”
I to był właśnie ten ślad Gotów.
Aktywiści Cep i Głąb nie mogli uwierzyć we własne szczęście! Nie dosyć, że trafił im się poległy bohater to jeszcze pradawne plemię! W te pędy polecieli do Buńbuły złożyć raport z poszukiwań i wystąpić z propozycją nazwy, którą w międzyczasie ukuli.
Wpadli do biura niczym kierownik działu ze swoją sekretarką na imprezie firmowej i krzycząc od progu „Towarzyszu przewodniczący, mamy to!” stanęli zdyszani przed obliczem Buńbuły.
Zaraz też przedstawili mu propozycję następującymi słowami:
– Towarzyszu przewodniczący znaleźliśmy tu ślady Gotów i postulujemy, żeby zmienić nazwę jeziora Leventin, na Gocin, co Wy na to?
Buńbuła chwycił się za głowę i podniósłszy nieco powieki zaczął wpatrywać się w aktywistów wzrokiem tępym i cierpiącym, gdyż dzień wcześniej były imieniny Stalina więc pokutował straszliwie.
Wydusił z siebie ciche „ciii, nie drzyjcie się tak” okraszając wypowiedź bełkotem z którego aktywiści zrozumieli tylko kim były ich matki i kto co i w co im robił, a jego niewielki mózg zaczął powoli, mozolnie analizować dostarczoną informację przeciskając ją przez zasupłane ciężkim kacem zwoje jednocześnie próbując dokonać jej merytorycznej analizy w zakresie swojej szczątkowej wiedzy. Nie pełnił on, bowiem, przyznanego stanowiska ze względu na predyspozycje intelektualne ani wykształcenie, a dlatego, że jego wuj był wysoko postawionym członkiem sztabu kolegów wysoko postawionego członka sztabu marszałka Rokossowskiego.
W przebłysku pamięci wyniesionej ze szkoły podstawowej wiedzy, uświadomił sobie, że Goci byli ludem germańskim i w żadnym wypadku nie można nic na prasłowiańskich świeżo pozyskanych ziemiach odzyskanych Prus Wschodnich od nich nazywać. Wysapał więc w stronę oczekujących z niecierpliwością członków swojej komisji jedyne słowa jakie był w stanie z siebie wydusić będąc w tym stanie:
– Nie, nie Gocin. Poszli won!
Młodzi aktywiści zastosowali się do nakazu, a widząc stan towarzysza przewodniczącego postanowili oszczędzić mu cierpień i samodzielnie wykazać inicjatywę, więc wpisali proponowaną przez niego nazwę do protokołu, który wysłali do Centralnej Państwowej Robotniczo-Chłopskiej Ludowodemokratycznej Komisji Nazewnictwa Geograficznego Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej imienia Józefa Stalina, która nazwę zatwierdziła.
I tak niemiecki Leventin przerodził się w słowiański Niegocin.
Cdn.
Wszelkie podobieństwo osób ukazanych w tym opracowaniu do prawdziwych jest przypadkowe i stanowi wyłącznie element twórczości artystycznej.
* Nie wyrażamy zgody na kopiowanie tekstu, natomiast można udostępniać go w formie linkowania do tej strony.
www.kursmazury.com
QRS MAZURY Szkoła Sportów Wodnych i Ekstremalnych
Zapraszamy na nasz kanał YouTube, Facebook i Instagram oraz do skorzystania z oferty szkoleń żeglarskich, motorowodnych oraz czarterów jachtów na mazurach.
:: czartery jachtów :: szkolenia żeglarskie :: rejsy :: kursy motorowodne :: kursy manewrowania jachtem na silniku :: bojery, szkolenia lodowe :: drony :: i inne…